ROZPACZ

Im dłużej pracuję w zawodzie, im mam więcej lat, tym częściej widzę w kontakcie z ludźmi, jak intensywnie, jak mocno można odczuwać uczucie rozpaczy.

Rzadko ktoś mówi to na początku terapii, rzadko ktoś w ogóle nazywa to uczucie, chyba, że akurat jest w świeżej żałobie, ale nie o takich sytuacjach dziś chciałam napisać.

Tym razem myślę o rozpaczy jako o głęboko zakorzenionym doświadczeniu egzystencjalnym człowieka.

Psycholodzy i filozofowie tego kierunku mówią o 4 podstawowych lękach egzystencjalnych, o czym pisałam już nie raz. Jest to samotność, lęk przed śmiercią, wolność (versus zniewolenie), sens życia (lub jego brak).

Rozpacz towarzyszyć może oczywiście wszystkim tym obszarom przeżywania, ale moim zdaniem zasługuje na osobną kategorię w rozważaniach egzystencjalnych. Im głębiej sięgam z ludźmi w głąb ich uczuć i trwałych stanów, tym częściej myślę, że w mniejszym bądź większym stopniu dotyczy wszystkich, jest tylko mniej czy bardziej ukryta, większa bądź mniejsza.

Dorosłość. Mówi się czasem, że dorosłymi zaczynamy być tak naprawdę dopiero wówczas, gdy stracimy rodziców. Owszem, przyznaję wielką rację temu twierdzeniu, ale moim zdaniem nie wyczerpuje ono tematu. Przypomniało mi się też to, co kiedyś wyczytałam u Yaloma, który opisywał czyjąś rozmowę z bardzo starym księdzem – zwykłym, skromnym człowiekiem, który całe życie był spowiednikiem. Przy przejściu na emeryturę po 50 latach pracy powiedział, że nauczył się o ludziach dwóch ważnych rzeczy – że są oni głęboko nieszczęśliwi, i że nikt tak naprawdę, do końca nie jest dorosły.

Są to słowa, które zostaną zapewne w mej pamięci na zawsze, co rusz odkrywam na nowo ich sens badając doświadczanie wielu osób.

Zaryzykowałabym, iż dorosłość pojawia się wówczas, gdy człowiek poniesie jakąś zasadniczą, ogromną stratę. I wówczas pojawia się też głęboka rozpacz, która u niektórych nie mija latami, a czasem nigdy.

Bywa, że człowiek nie zdaje sobie z niej sprawy przez bardzo długi czas, nigdy nie myśli w takich kategoriach, zaprzecza nawet, gdy ja o niej powiem, ale mimo takich reakcji często pojawiają się łzy, które pokazują coś innego.

Czasem w pewnym sensie dorosłe, pogrążone w rozpaczy bywają nawet dzieci. Zdarza się, iż widzimy w maleńkiej twarzy o miękkich rysach oczy głęboko dojrzałe i smutne. Nawet nie wspominam w tym momencie o patologii, wykorzystaniach itd., mam na myśli dzieci, które zostały porzucone emocjonalnie. Bywa, że będąc tak malutkimi, młodymi osóbkami nie mają już wielkich złudzeń co do świata.

Odczucie egzystencjalnej rozpaczy pojawia się w człowieku po wielkiej stracie. Czasami dotyczy to rodzica, ale nie w każdej sytuacji. Gdy relacja była dobra, człowiek jest w stanie zaakceptować odejście, nie ma poczucia, iż coś ważnego nigdy nie zostało powiedziane bądź zrobione, wie, że może nie każdy gest został wykonany, ale te najważniejsze tak. Natomiast odczucie samotności w związku z taką stratą pozostaje. Pękła ważna nić trzymająca nas w rzeczywistości, jest o tyle mniej poczucia bezpieczeństwa, ile dawała ta osoba. Stratę czuje się zawsze. I może to być jeden klocek tej złożonej układanki, jaką jest rozpacz.

Dziś położę nacisk na inną stratę. Coś, co stało się w naszym świecie tak powszechne, że aż się strywializowało, zaczęto spostrzegać to wręcz jako coś tak częstego, że zjawisko zdąża do tego, by zacząć je nazywać „normalnym”. Normalne, bo często spotykane – mnie ciężko godzić się z taką definicją. Tym razem chciałam napisać o rozpaczy osób, które zostały porzucone, odrzucone przez partnera.

Gdy człowiek odkrywa, iż długi czas żył w jakimś kłamstwie, że był oszukiwany – niekoniecznie zdradzany – gdy w partnerze wygasła miłość i chęć bycia blisko, i odchodzi, temu drugiemu życie w sposób dosłowny wali się niczym domek z kart. Załamuje się wszystko, w co dotychczas wierzył. Ludzie wierzą w trwałość przysięgi małżeńskiej, choć ja uważam, iż jest źle ułożona. Można komuś przyrzec wierność, lojalność, uczciwość, ale nie miłość. To jedno z najmniej poznanych uczuć, wymyka się wszelkim regułom, nie da się jej wzbudzić. Owszem, jeśli jest, można mieć na nią wpływ, pielęgnować i dbać, ale nie zawsze da się ją ochronić. Młody człowiek ją przyrzekający ma wielką wiarę w jej nieskończoność. Czasem ona jest nieskańczalna i sięgająca nawet poza życie doczesne, ale czasem nie. Dlaczego? Nie wiem. Nie chcę się tu zagłębiać w czyjeś błędy i zaniedbania. Miłość się czasem kończy. Często tylko u jednej osoby.

Ta druga zaczyna żyć jak w lewitacji. Zasady, w które wierzyła, okazuje się, że nie istnieją. Wartości, wynika z tego, są względne. Wiara w drugiego człowieka okazała się fikcją. Poczucie bezpieczeństwa rozpierzchło się niczym sen. Nie ma nic. Czasem po prostu nie ma zupełnie nic.

Często wówczas nadchodzi czas depresji, ale o niej również pisałam (tu warto wrócić do wpisu Bóle fantomowe), przeskoczmy zatem ten etap. Oczywiście nie piszę o wszystkich ludziach w takiej sytuacji życiowej, ale o sporym gronie, z którym miałam kontakt.

Wyobraźmy sobie osobę, która przeszła już czas depresji, zorganizowała sobie sprawy życiowe na nowo, nauczyła się sama opiekować dziećmi (jeśli są), zarabiać, prowadzić dom, ma swe życie towarzyskie, zainteresowania, patrząc z zewnątrz – wróciła do normalnego życia.

Taki człowiek umie się cieszyć codziennością, miewa napływy energii, radości, to wszystko jest.

Ale gdy wejdzie się głębiej w jego doświadczanie, najpierw dotyka się wielkiego smutku. Smutku wszechobecnej samotności mimo wielu ludzi wokół. Smutku niewiary w miłość i bliskość. Takie osoby czasem nawet wchodzą w kolejne związki, bywa, iż opisują je jako dobre, wnoszące emocje, uczucia, dające poczucie atrakcyjności itd. Ale nie dają już odczucia tak głębokiej więzi, współprzynależności, jak kiedyś, poczucia, iż dwa losy są ze sobą splecione nierozerwalnie, nie mają już poczucia trwałości. Nie zbuduje się pewnie już nigdy aż tak głębokie poczucie bezpieczeństwa. Pisząc to mam we wspomnieniu jedną z kobiet, z którą rozmawiałam na ten temat. Nie chcę przytaczać szczegółów z życia. Ale opowiem o „atakach” emocji, jakie ją spotykają. Dniami, tygodniami potrafiła niegdyś nie myśleć o swym byłym partnerze, który porzucił ją prawie 20 lat temu. Miała jedną trzecią swego życia, by zaakceptować ten fakt, stworzyć sobie rzeczywistość bez niego, i tak też uczyniła. Nawet go nie lubi, deklaruje, że nienawidzi, ale gdy opowiada, ma się wrażenie, jakby to wciąż było żywe. Po kilku zdaniach na jego temat dopytałam, kiedy miało miejsce rozstanie. Moje zdumienie było ogromne, sądząc po emocjach, jakie jej towarzyszyły, myślałabym, że może rok czy dwa. Ale nie 20.

Traf chciał, że osobie tej zdiagnozowano nieuleczalną chorobę. Kolejny raz zawaliło jej się życie. Ale teraz nie będę pisała o strachu przed chorobą, jej skutkami, wyzwaniami, jakie za tym stoją. To, co pojawiło się u tej kobiety, to głęboka tęsknota za byłym mężem. Fantazje, że w momencie, gdy on dowie się o diagnozie, wróci do niej, by się nią zaopiekować. Kogoś takie wyobrażenia mogłyby zdumieć, nawet zszokować. Zaskoczyły nawet ją. Ale gdy pojawiło się w niej uczucie zagrożenia, jednocześnie zaczęły towarzyszyć temu fantazje o powrocie do jedynego czasu w życiu, tych krótkich lat, w których czuła się ważna, najważniejsza na świecie, bezpieczna, kiedy to wierzyła w małżeńską przysięgę – że w zdrowiu i chorobie, że na zawsze i że do śmierci. Jednocześnie doskonale wiedziała i wie, że jej fantazje są nierealne. Efektem jest rozpacz. Głęboka, dotykająca istoty bytu, wszechogarniająca każde inne doświadczenie emocjonalne. Nie, ta kobieta nie przepłakuje każdego dnia. Normalnie żyje, pracuje, ma kontakty z dorosłymi dziećmi i dalszą rodziną, ma swe zainteresowania.

Ale okazuje się, że istnieją w życiu takie związki, oparte na miłości, pewnie też i wzajemnej zależności, gdzie w młodości buduje się wspólne życie na tak głębokim poziomie, że bezbolesne rozstanie się, bez zawalenia się jakiejkolwiek wiary w świat, jest niemożliwe. Poczucie straty, wręcz ubytku w sobie, poczucie niekompletności bez tej drugiej osoby w niektórych ludziach pozostaje na zawsze.

Gdy mija czas, człowiek zdąża nieuchronnie w kierunku śmierci, coraz więcej jest za nim, niż przed nim, rozlicza się sam ze sobą, podsumowuje swe błędy (oby), bierze za nie odpowiedzialność, wie, że być może w wielkiej mierze zawinił w tym, że miłość się skończyła – nie walczy. Bo po co i o co, można żyć nie płacząc nad rozlanym mlekiem. Nie obwiniać, nie wściekać się, nie prosić. Można też brać z życia tyle, ile ono jeszcze oferuje. Ale głęboka egzystencjalna rozpacz, gdy na skutek straty się ona w człowieku pojawi, jest jak coraz dłuższy cień, gdy zachodzi słońce. Czasem, gdy słucham ludzi, mam wrażenie, że z biegiem czasu to ona właśnie leży u podstaw całego postrzegania świata, i daje zabarwienie wszystkiemu, co się w życiu tego człowieka dzieje.

2 thoughts on “ROZPACZ

  1. Rewelacyjny post. Daje sporo do myślenia.
    Przyznam że przypadkiem tu trafiłam, szukając frazy problemy egzystencjalne. Chętnie przeczytam pozostałe posty. Zostaję na dłużej 🙂

Leave a comment